Ushgula, Shkhara, lawiny, lodowiec i mokre skarpetki

Kolejnym naszym celem był region Swanetia. Piękny, niedostępny i jedyny w swoim rodzaju ze swoimi mieszkańcami, architekturą i przyrodą.

Wybrzeże gruzińskie nie należy do najpiękniejszych na świecie. Jest zaniedbane, ale ma w sobie jakiś dziwny urok. Może to te niezwykłe góry, które widać z dwóch stron na horyzoncie, a może to ten czarny kolor piasku, który sprawia wrażenie, jakbyśmy oglądali go w negatywie. Przed sezonem jest wyludnione, takie troszkę smutne, melancholijne, jakby zmęczone. Nie wygląda tak, jakby chciało witać co roku sporą rzeszę turystów. Nasz nocleg był bardzo przyjemny. Trafiliśmy na pustą plażę, a jedynymi towarzyszkami były skubiące trawę krowy. Sezonowo tętniący życiem nieciekawy kurorcik Magnetiti ugościł nas ciszą, spokojem, szumiącymi falami, zachodem słońca na dobranoc i wschodem na dzień dobry. Zobacz więcej zdjęć.

Po śniadaniu uciekliśmy z powrotem w głąb kraju, tym razem w kierunku granicy rosyjskiej, aby zobaczyć perłę Gruzji – Swanetię (region górnej Swanetii został wpisany na listę UNESCO). Wybraliśmy drogę przez Zugdidi do Mestii, aby stamtąd dotrzeć do najwyżej położonej wioski – Ushgula, która leży u stóp najwyższego gruzińskiego szczytu Wielkiego Kaukazu, Shkhara (5203 m npm). Do samej Mestii prowadziła nas wąska, asfaltowa droga, wijąca się pomiędzy górami wraz z rzekami Enguri i Mulkhura, by później (jak to w Gruzji bywa) zamienić się w szutrówkę, której bez dobrego 4×4 pokonać się nie da. Po drodze mijaliśmy, oprócz tak zwanego gatunku krów „nadrożnych”, świnie, dzikie psy, osły, konie i owce. Chodzą samopas, szwędają się po ulicach i bynajmniej mają gdzieś jeżdżące samochody. W miasteczkach mijaliśmy tak charakterystyczne dla regionu swaneckie wieże kamienne. Nie chcę robić za przewodnika turystycznego, wiem jedynie, że Swanowie należą, do bardzo honorowych i zawziętych. Cały ten region nazywany był również gruzińskim Dzikim Zachodem, co miało związek z waśniami i sporami między rodami oraz tak zwanym zwyczajem krwawej zemsty – wendettą, a to z kolei bezpośrednio wiązało się z budową wież. Wyczytałam też w książce Pani Katarzyny Pakosińskiej „Georgialiki”, że Swanowie szyli na przełomie XIX, XX wieku stroje w naszej rodzimej Łodzi (taka ciekawostka). Na głowie noszą charakterystyczne grzybki i jak w większości gruzińskich strojów ludowych przeważa czerń. Zobacz więcej zdjęć.

Do rzeczy! Mestia jest w pełni zelektryzowanym i podłączonym do insternetowej sieci miasteczkiem. Droga prowadząca do niej jest przeurocza, ale świat naprawdę kończy się w Ushguli. Jest to miasteczko z innej epoki, jak wyjęte z jakiejś średniowiecznej sagi. Jakbym miała opisać je w dwóch słowach to prawdopodobnie byłyby to: łajno i kamień, ale żarty na bok. Będę delikatniejsza. Miasteczko jest niezwykłe, jak makieta filmowa. Wszędzie było pusto i cicho, zero żywej duszy. Mieliśmy w planach przenocować w jakiejś swaneckiej gościnie, ale ciężko było ją znaleźć, a właściwie kogoś kto by mógł nas w niej ugościć. Wysiadłam z samochodu na zwiady, przeszłam się kawałek po jednej z uliczek. Zachwycałam się promieniami słońca igrającymi na kamiennych fasadkach i płotkach, aż tu nagle usłyszałam pojedynczy szczek i zanim się zorientowałam, miałam za sobą wielkiego kaukazkiego owczarka (typowego jak się później okazało na tych terenach), który wyskoczył jakby nigdy nic przez całkiem spory płot. Serce mi załopotało jak szalone, ale po doświadczeniu ze swoim własnym psem wiedziałam, że najgorsze co mogę zrobić, to uciekać. Spokojnie zrobiłam w tył zwrot i udając tak zwany bezstres, ledwo doczłapałam do samochodu, w którym siedział Michał. Pies za mną. Włożył mordę do samochodu, a ja udając, że nic się nie dzieje leciutko go przepchnęła i usiadłam na swoim miejscu cała w nerwach. Uffff… Zobacz więcej zdjęć.

Ciekawostką jest, że w Ushguli mieszka Fridin Niżaradze, który jest artystą, samoukiem. Niestety nie udało nam się go odwiedzić, bo nie chcieliśmy zakłócać jego spokoju. Tworzy prace na pograniczu formizmu, sztuki ludowej. Zobacz więcej zdjęć.

Zrobiło się późno, postanowiliśmy więc cofnąć się kawałek drogi, i przenocować na jednej z pobliskich polanek, na której pasły się konie. Posililiśmy się kolejny raz ichniejszym chlebem z pieca z pasztetem (chleb pyszny, ale po paru dniach tego samego jedzenia, nie potrafię wypowiedzieć się na jego temat w superlatywach) i postaraliśmy się zasnąć. W nocy przez chwilę zaprzątała nam głowę myśl: czemu te konie żują trawę również po ciemku. Tak całą noc? Hm…

Poranek był słoneczny z widokiem na zielone wzgórza. Koni żujących trawę nieco przybyło, a nie ubyło, co stało się dla nas tym bardziej dziwne. Zobacz więcej zdjęć.

O 7 rano postanowiliśmy wyruszyć w kierunku lodowca najwyższego szczytu – Shkhara. Od rana zapraszało nas na tą wyprawę piękne, bezchmurne niebo i odsłonięte szczyty górskie. Droga okazała się bardzo wyczerpująca. W jedną stronę szło się bardzo łatwo po zamarzniętym, sztywnym jak asfalt śniegu. Widoki okazały się przepiękne, nie do opisania. Nawet najlepszy fotograf nie jest w stanie oddać widoku tych ostrych, groźnych skalnych ścian, które nas otaczały. Szliśmy cały czas wzdłuż strumienia, który wyznaczał nam drogę. Śladów nie było za wiele i pilnowaliśmy, aby ich w żadnym wypadku nie zgubić. Jedna góra, druga góra, zakręt, lawina. ja się pytam: Daleko jeszcze? Nie, jeszcze tylko ten zakręt. Daleko jeszcze? Nie! Widzisz tą górę? Miniemy ją i będziemy na miejscu. Daleko jeszcze? Nie, jeszcze tylko to wzniesienie. Mówiłeś to 5 km temu. Zobacz więcej zdjęć.

Tak minęło 10 kilometrów lawin, głębokich śniegów i co najdziwniejsze żab, które jakby nigdy nic siedziały w śniegu na wysokości 2000 m npm. Ja byłam tak zmęczona, że nie weszłam już nawet na punkt widokowy i przycupnęłam sobie na kamyku, gdzie grzecznie miałam zamiar poczekać do powrotu Michała. Nie przewidziałam, że słońce na takiej wysokości operuje ze zdwojoną siłą. Droga powrotna (kolejne 10 km) okazała się męczarnią. Najpierw spuchła i poczerwieniała mi twarz od promieni słonecznych, a potem wpadłam najpierw jedną, a potem drugą nogą w lodowaty strumień i z mokrymi, zamarzającymi skarpetami musiałam dojść do samochodu, a każdy wie, że mokre skarpety to nic przyjemnego. Przemiły trekking. Polecam! Widoki były piękne – to fakt. Moglibyśmy zrobić biznes na sprzedaży fototapet. Zobacz więcej zdjęć.

Po tej męczącej, ale owocnej wyprawie, zwinęliśmy manatki i pojechaliśmy w stronę kolejnego celu – Kościoła Cminda Sameba i szczytu Uszba. Zobacz więcej zdjęć.

 

No Comments

Post A Comment

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.