„No entiendo”- przygoda z wodospadem Tamul w tle.

W Meksyku bywają, jak się okazało, atrakcje trudno dostępne. Warto się zastanowić, co to znaczy trudno dostępne w Europie, a „trudno dostępne” w prawie 40 stopniowej temperaturze, gdzie na horyzoncie nie widać nic oprócz gór.

Do Tamul jeździ podobno jeden autobus dziennie, ale i tego nie jesteśmy pewni. Właściwie nie jeździ do samego miasta Tamul, a do Tchachachin, z którego można popłynąć łódką w górę rzeki i podziwiać największy wodospad w tym regionie ( ma 105 m ). Można dojechać również autobusem do Santa Anita, tam wyskoczyć i dalej postarać się o stopa. Brzmi bardzo łatwo, jednak w praktyce inaczej to wyglądało.

Na miejsce z łódkami postanowiliśmy dotrzeć taksówką, żeby już nie kombinować z przesiadkami. Nie pomyśleliśmy zupełnie, czy będziemy mieć transport powrotny oraz że warto wziąć czapkę, krem z filtrem i co najmniej 2 litry wody. Beztrosko wsiedliśmy do taksówki i za 300 pessos dojechaliśmy do Tchachachin. Trzeba zaznaczyć, że w całym misteczku jest jedno jedyne miejsce z panami od łódek. Stoją na skrzyżowaniu dwóch gruntowych dróg w niebieskich koszulkach i zachęcają do wykupienia wycieczki łodzią po rzece. Konkurencji nie mają żadnej, tak więc za dużo nie można z nimi utargować, ale warto próbować. Najlepiej jednak dołączyć do jakiejś grupy osób chętnych na takie wojaże. Nam udało się utargować z 600 do 400 pessos za dwie osoby, co nie było łatwe, bo panowie kompletnie nie mówili po angielsku. Wspomogliśmy się pisaniem targowanych cen na kartce. Ufff….jakoś się udało.

Dostaliśmy do dyspozycji najgrubszego przewodnika, który najbrudniejszym, dostępnym samochodem dowiózł nas na miejsce, gdzie rozpoczynał się spływ. Łódka była najbardziej rozwalającą się lódką spośród wszystkich tam dostępnych i przez całą wyprawę napełniała się wodą, co nie dodawało nam pewności podczas eskapady. Od ciężaru swojego właściciela miała w burtach dość duże ubytki w postaci odpadających desek, które grubasek przyklepywał co jakiś czas, gdy tylko odpadły.

Cała wyprawa po rzece trwała około 2 godzin. Na wstępie dostaje się własne wiosła i samemu również trzeba nimi machać. Przewodnik siedział za mną i tylko co jakiś czas słyszałam coś po hiszpańsku o emerytach i to chyba było o nas. W niesamowitym upale wycieczka okazała się naprawdę wyczerpująca, ale warta zachodu. Widoki na skaliste brzegi, ciekawie uformowane, niesamowitą zieleń, błękitną wodę i kolorowe stada motyli warte są każdego wysiłku. Sam wodospad również robi duże wrażenie. Po drodze nie brakuje atrakcji. W miejscach wyjątkowo wartkiego, porywczego prądu trzeba albo wysiąść (w górę rzeki) i iść brzegiem, albo poprostu wyskoczyć z łódki ( w dół rzeki ) i pozwolić, aby prąd zrobił swoje. Drugim przystankiem po wodospadzie jest jaskinia wypełniona wodą, w której można pływać. Michał się tak rozluźnił, że wskoczył do niej w kapeluszu z plecakiem i całym naszym dobytkiem w postaci paszportów, pieniędzy, obiektywów i aparatu.

Na szczęście okazało się, że akurat wszystkie te rzeczy znajdowały się w aquapacku.

Po kąpieli w jaskini wróciliśmy do miejsca rozpoczęcia wycieczki i już mieliśmy wsiadać do samochodu, kiedy zorientowałam się, że nia mamy naszego awaryjnego, małego aparatu. Postanowiłam wrócić się do łódek, aby dobrze je przeszukać. Jednak jak wróciłam na miejsce i zorientowałam się, że wszystkie wyglądają identycznie, zwątpiłam w powodzenie poszukiwań. Moje zmartwienie zauważył chłopak sprzedający obok biżuterię i zaczął mi pomagać gorączkowo przeskakując z łódki na łódkę. Próbowaliśmy się dogadać, co nie było łatwe, ale na migi dało radę. W każdym razie wiedział czego szukać. Po chwili poznałam łódkę, którą wcześniej płynęliśmy po oberwanych bokach ( od ciężaru przewodnika-grubasa ). Niestety aparatu ani śladu. Za chwilę przybiega Michał i szukamy zguby razem, a nasz grubcio zmył się razem z samochodem i zostawił nas gdzieś w dżungli samych. Na szczęście co jakiś czas docierały tu kolejne wycieczki, więc nie było tak źle. Chłopak od biżuterii mocno się zaangażował, a po chwili znalazła się para meksykanów lekko mówiących po angielsku i postanowiliśmy, że Michał jeszcze raz przepłynie z nimi trasę do ostatniego przystanku, gdzie ewentualnie aparat mógł zostać. Ja przysiadłam na brzegu z chłopakiem od biżuterii.

Czekając na szczęśliwy powrót Michała, przycupnęłam w cieniu drzewa ( dobrze, że w ogóle było) z lekkim już udarem głowy i przypalonym od słońca ramieniem oraz małą butelką wody. Czas umilał mi chłopak od biżuterii, który co chwila kazał mi wskakiwać do wody mówiąc:”agua fresco, agua fresco!”. Najwidoczniej nie wyglądałam zbyt dobrze i czerwieniałam z minuty na minutę. Po paru orzeźwiających kąpielach zaczął próby dogadania się ze mna po hiszpańsku, ale nasza rozmowa była tendencyjna i po jego paru słowach zakończonych pytaniem: ” no entiendo?”, ja odpowiadałam: „no entiendo” i tak parę dobrych razy. Po paru próbach zrozumienia o co mu chodzi, wyłowiłam kilka słów z jego ust i okazało się, że chce coś narysować. Wyjęłam zeszyt, długopis i mu dałam. Skrobnął łódkę, drzewo, wodę, oddał mi narzędzia i czekał, aż ja dokończę. Tak rysowaliśmy wspólnie, aż do powrotu Michała.

Niestety aparat się nie znalazł, przewodnik również, ale za to udało nam się dołączyć do wycieczki, która jechała do miasteczka. Tak jak pisałam wcześniej, przez miasteczko nie przejezdzają autobusy, a jak wspomnieliśmy komuś o taksówkach to się roześmiał. Musieliśmy szybko podjąć decyzję, co robimy dalej i  jak wracamy. Już chcieliśmy iść na piechotę, kiedy to grupka meksykanów zatrzymała nas, pokazała krzesła, kazała na nich usiąść i czekać na okazję. Dali tym samym znać, że nie ma szans, żebyśmy doszli na piechotę gdziekolwiek. Ja już byłam nieco zdesperowana upałem, zmęczeniem, a jednocześnie chciałam zdążyć na nasz ostatni autobus ze skrzyżowania Santa Anita. Wyskoczyłam na ulicę i złapałam pierwszego, lepszego stopa. Trafił się czarny pickup. Na początku miałam wątpliwości czy korzystać z tej „okazji”, ale jak zajrzałam do środka to okazało się, że to poczciwy mężczyzna ze starszą babcią i chętnie wzięli nas na pakę. Nie dość, że nas podwieźli do Santa Anita, poinformowali jak mamy jechać dalej to nie chcieli wziąć od nas żadnych pieniędzy.

Tam musieliśmy złapać autobus jadący przez miasteczko. Na szczęście przyjechał dość szybko i szczęśliwie ( ja z lekkim udarem i spalonym ramieniem) dotarliśmy do Ciudad Valles.

Tamul jest piękny i naprawdę warto obejrzeć go z małej łódeczki, ale koniecznie trzeba pilnować rzeczy, bo cały czas o zniknięcie aparatu podejrzewamy naszego przewodnika. Koniecznie trzeba wziąć zapas wody, kapelusze, parasole, kremy, maści – wszystko co chroni od słońca i przegrzania czerepu. Żeby wycieczka była bezstresowa, trzeba dobrze zaplanować drogę w tą i z powrotem lub wykupić wycieczkę w jednych z biur turystycznych w mieście, w którym jest się zakwaterowanym.

No Comments

Post A Comment

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.