Droga do Tulum i pierwsze chwile w mieście

Jak to zwykle w podróży bywa, musieliśmy zostawić za sobą jedno bajeczne miejsce, żeby przenieść się do kolejnego. Ciężko jest opuszczać tak piękne okolice (Mahahual), ale z tyłu głowy zawsze jest poczucie, że dalej może być jeszcze piękniej.

Do 12 w południe musieliśmy opuścić hostel, więc spakowaliśmy nasze plecaki, wzięliśmy prysznic po dwa razy – na zapas – z powodu niepewnej przyszłości i ruszyliśmy dalej. Chcieliśmy zaoszczędzić trochę pieniędzy na transporcie, więc postanowiliśmy część drogi przejść pieszo, w kierunku skrzyżowania głównej drogi prowadzącej do Tulum (route 307). Wszystko brzmi bardzo ładnie, ale w rzeczywistości trasa z Mahahual do głównej drogi ma ok. 50 km, temperatura to jakieś 100 stopni w słońcu, plecaki z każdym krokiem lżejsze się nie robią, a wody ubywa z butelki w oka mgnieniu. Taksówkarz zaproponował nam 300 pessos za tą trasę, ale my postanowiliśmy, że przejdziemy ile damy radę i złapiemy po drodze jeden jedyny autobus, który podobno jedzie tą drogą około godziny 14. Do tego czasu będziemy iść. Postanowione!

Przeszliśmy niespełna 5 km i najpierw zaczęły palić się nasze ramiona, potem woda się skończyła, kolana dawno zrobiły się czerwone, a bąble na stopach robiły sobie na nich imprezkę w najlepsze. Cień i woda to największe pragnienie w tamtym momencie. Nie pomagał nam widok wysuszonych żab porozrzucanych tu i ówdzie, które wyglądały jakby wyschły podczas wykonywania skoku. W takiej sytuacji postanowiliśmy złapać stopa. Na początku łapaliśmy jedynie duże pickupy, potem łapaliśmy już wszystkie samochody bez wyjątku. Niestety po kolejnych 10 kilometrach nadal nikt nie chciał się zatrzymać. Desperacko zaczęliśmy szukać miejsca, gdzie można kupić wodę. Na szczęście wyrosła nam na drodze stacja benzynowa i zakupiliśmy tym razem dwie butle, żeby uniknąć niemiłych niespodzianek. Po chwili minęliśmy punkt policyjny, gdzie tylko na nas popatrzyli z politowaniem, kiwnęli głową, a niektórzy nawet machnęli nam ręką na dalszą drogę. Przeszliśmy jeszcze kawałek drogi próbując zatrzymać wszystko, co tylko jedzie w naszym kierunku. Już powoli traciliśmy nadzieję, kiedy nagle jeden z zatrzymywanych samochodów cofnął się, a przez okno rozradowany Meksykanin wymachiwał energicznie rękami, żebyśmy wsiadali do środka. Szczęśliwi otworzyliśmy tylne drzwi wcale niedużego samochodu osobowego, a tam ku naszemu zaskoczeniu siedziała ściśnięta w kupkę trójka meksykańskich dzieci, usilnie starająca się zrobić dla nas miejsce na tylnym siedzeniu, tłocząc się niemiłosiernie w kąciku tylnej kanapy. Byliśmy tak zdesperowani, że zrobiliśmy się nagle bardzo kompaktowi i wcisnęliśmy się obok nich (kto by pomyślał). Rodzina okazała się dla nas niesamowicie miła i szczerze powiedziawszy był to chyba największy akt życzliwości jaki spotkał nas w Meksyku podczas całej podróży, a było ich wcale niemało. Nie dość, że przejechaliśmy z nimi 50 km i tu dzieciaki mogłyby narzekać, że im niewygodnie, to zostaliśmy poczęstowani wodą i przepytani czy się dobrze czujemy oraz nikt nie chciał za to nic w zamian, ani grosza. Pewnie przy dłuższej trasie lekkie odrętwienie kończyn z powodu tłoku na tylnym siedzeniu zakończyłoby się amputacją, ale wtedy nie miało to dla nas większego znaczenia. Ważne było, że już nie kroczymy po rozgrzanym betonie. Mimo, że niestety brak znajomości języka przeszkodził nam w dokładnym poznaniu wybawicieli, dowiedzieliśmy się, że Maria wraz z rodziną mieszka w Tabasco i poznaliśmy imiona i nazwiska wszystkich członków familii. Dowieźli nas do skrzyżowania, skąd musieliśmy złapać autobus jadący w stronę Cancun. Zanim odjechali, zrobiliśmy sobie wspólne zdjęcia, wymieniliśmy się adresami i uścisnęliśmy się na pożegnanie.

Dziękujemy z całego serca Marii i jej rodzinie za pomoc – MUCHAS GRACIAS MARIA!!!

Droga do przystanku kosztowała nas wiele nerwów. Na szczęście wszystko skończyło się dobrze. Tak oto trafiliśmy na przystanek autobusowy, z którego musieliśmy złapać kolejny transport. Ledwo zdążyliśmy napisać nasz cel podróży na znalezionej tekturze i ledwo przygotowaliśmy się do łapania okazji, a już podjechał do nas bordowy, duży pickup. Okazało się, że jedzie nim samotny meksykanin, który całkiem dobrze mówi po angielsku. Michał zapytał się o koszt podróży i w sumie niepotrzebnie, bo kierowca się nieco obruszył, ale dla świętego spokoju powiedział, żebyśmy symbolicznie dali mu 50 pessos. Jego celem było Cancun, a że nie lubi podróżować sam, stwierdził że nas zabierze ze sobą, bo Tulum (czyli nasz cel) jest po drodze. Podróż minęła bardzo szybko i przyjemnie przy akompaniamencie meksykańskiej muzyki ( kierowca był niewątpliwie melomanem do potęgi entej ) i w orzeźwiającym, nieprzesadzonym chłodzie klimatyzacji oraz na skórzanych, miękkich fotelach, które przyjemnie ukołysały nas do snu podczas drogi. Po 150 km. dotarliśmy do Tulum, pożegnaliśmy się i tak z podróży, która kosztowałaby pewnie około 600 pessos zrobiła się nam eskapada z przygodami za pessos 50.

Rzut oka na Tulum

Po wyskoczeniu z naszego pickupa poczuliśmy, że jesteśmy głodni, ale musieliśmy również znaleźć nocleg i to był priorytet. Zaczęliśmy kręcić się w kółko z mapą na jednym ze skrzyżowań chcąc odnaleźć nasze obecne położenie. Znowu musieliśmy wyglądać dziwnie, bo z daleka zaczął ktoś do nas krzyczeć, czy nam przypadkiem nie pomóc. Tym sposobem dowiedzieliśmy się na jakiej ulicy najlepiej zjeść, gdzie szukać hosteli i w którym kierunku iść, aby dojść do plaży. Zauważyliśmy też, że w Tulum po angielsku mówi już wiele osób, także dogadanie się problemem nie jest.

Po zjedzeniu taco, zameldowaliśmy się w pierwszym lepszym hostelu i to był błąd, ale o tym za chwilę. Póki co, wszystko było okej. Zostawiliśmy bambetle i postanowiliśmy zlokalizować plażę. Zaczęliśmy więc iść, i iść, i iść i po chwili zorientowaliśmy się, że plaża jest baaaaardzo daleko, ale że baaaaaardzo, nie że trochę. Wówczas doszło do nas, dlaczego wszyscy jadą na rowerach, a my jak zwykle na piechotę po dróżce rowerowej wściekli, że chodnika dla pieszych tu nie przewidziano. Plaża znajduje się daleko od centrum miasta, więc pobyt w Tulum dobrze jest odpowiednio zaplanować. Trzeba określić, co dokładnie chce się tam robić, bo jeśli tylko plażować to najlepiej odjechać kawałeczek od centrum (które same w sobie ciekawe nie jest)i szukać skrawka publicznej plaży oraz noclegu przy samym brzegu. Na tym długim spacerze za punkt honoru obraliśmy sobie dotarcie do pięknego Karaibskiego Morza, którego doświadczyliśmy już w Mahahual, ale to naprawdę nie było łatwe. Przez całe Tulum, na wybrzeżu, ciągnie się tak zwana „zona hotelera”, ale jeśli ktoś nie wiedział, to spokojnie można przejść przez każde z hotelowych wejść, aby dostać się na plażę. Trzeba się niesamowicie natrudzić, żeby znaleźć miejsce wolne od hotelowych rozkoszy, ale nie jest to niemożliwe. Tulum, jak wiele niegdyś malutkich wiosek rybackich, rozrasta się pod wpływem napływającej tu ogromnej ilości turystów. Nadciągają tu, aby wygrzać się w słońcu, na białym piasku z widokiem na błękit. Są miejsca, gdzie leżaki zajmują całą plażę, ale bywają też miejsca, chociaż trudno je znaleźć, gdzie towarzyszem jest samotna palma dająca schronienie przed palącym słońcem ( my mieliśmy szczęście, bo plaże prawie wszędzie były puste – low season). Niestety z natłokiem turystów zmagają się również zwierzęta, między innymi żółwie, które desperacko szukają miejsc na złożenie jaj pomiędzy leżakami. Na szczęście ludzi stać było przynajmniej na zabezpieczanie takich miejsc żółtą taśmą, aby chronić złożone już jaja. Mimo to wygląda to czasem smutno, kiedy miejsce takie znajduje się pomiędzy śmietnikiem, a leżakiem.

Udało nam się wreszcie zobaczyć przecudne morze przy jednym z hoteli (Papaya Playa), ale że robiło się ciemno, a my byliśmy daleko, wzięliśmy taksówkę, żeby dotrzeć do naszego hostelu.

Zmęczeni dniem pełnym przygód, położyliśmy się i próbowaliśmy zasnąć. Po północy przyszedł nasz współlokator, włączył wiatrak i ustawił w swoim kierunku, aby owiewał go przyjemnym chłodkiem. Wiatrak huczał jak samolotowe śmigło, a z tyłu dla odróżnienia buchało ciepłe powietrze, co w spaniu nie pomagało, bo akurat stał tyłem do nas. Ja postanowiłam wykorzystać ten czas na pisanie i wyszłam do „ogródka”, przed nasze sypialniane pomieszczenie ( inaczej nie da się tego nazwać). Po chwili, do bramy zaczął dobijać się podejrzany rastamański, stary meksykanin z jakimś swoim ziąblem i wykrzykując „punta madre” rzucał kamieniami do jednego z pokoików obok nas. Hm…. Sytuacja co najmniej dziwna. Czuliśmy się jak w hotelu robotniczym, ale przeczekaliśmy jeszcze do rana i bez słowa, skoro świt opuściliśmy ten hałaśliwy przybytek. Tym samym znowu zostaliśmy skazani na szukanie noclegu.

 

No Comments

Post A Comment

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.