21 sie From Poland to Holland // Początek przygody
Rozpoczęła się nasza kolejna przygoda. Wyczekana, upragniona, ale nie do końca zaplanowana, a właściwie, to jak zwykle zabrakło nam czasu na organizację. Po raz kolejny bez konkretów i spontanicznie ruszamy w nieznane. Wiedzieliśmy jedynie, że chcemy jechać razem, całą rodziną – gdzieś. Chcieliśmy spędzić ze sobą jak najwięcej czasu, który na co dzień umyka bezpowrotnie i marnuje się jakoś tak mimochodem. Tym razem postanowiliśmy, że podróż trwać będzie co najmniej 2 miesiące i pojedziemy wszyscy tzn. Kenzo również. W końcu on też należy do naszej rodziny.
Przejedziemy część północnej Holandii, Francji (Normandię), Hiszpanii, Portugalię i dotrzemy do Maroko.
Jedyne, co zawsze sprawdzamy przed wyjazdem, to paszporty, szczepionki i ubezpieczenia. Kenzo paszport ma od dawna, a Wiki już po dwóch tygodniach od narodzin, oprócz numeru Pesel, dostała paszport i trochę wypadów na swoim koncie już ma. Większość naszej trasy pokonamy przez Europę, więc problemów z psem nie powinno być. Konsultowaliśmy się z weterynarzem i oprócz ważnej szczepionki na wściekliznę, reszta zależy od upierdliwości ewentualnych przygraniczników.
Najlepiej przygotowany do naszej podróży jest nasz samochód, który został przerobiony z VW Transportera Syncro, na VW z zabudową Westfalii, ale to temat na oddzielny post. Na dach wrzuciliśmy prysznic, z tyłu dwa kanistry na wodę i benzynę i ruszyliśmy w drogę.
Pierwszy nocleg miał miejsce w Wielkopolskim Parku Narodowym i tak zwane “pierwsze koty za płoty” mamy za sobą. Strasznie wiało i padało. Nasz “bohaterski” pies trząsł się całą noc ze strachu, a Wiki nie chciała spać w swoim łóżko-hamaku i tym samym spędziliśmy całą noc we czwórkę na łóżku 2×1,5 m. Nie muszę chyba nikomu tłumaczyć dlaczego byliśmy niewyspani? No cóż…chwilo trwaj! Po szybkiej pobudce mknęliśmy już (jakieś max 100 km na godzinę) Autostradą Wolności w kierunku Berlina.
Kolejną noc spędziliśmy pod Wolfsburgiem i to nie bez powodu. To miejsce narodzin VW Garbusa i popularnego Bulika, przodka VW T3. Miasto słynie z wielkiej fabryki Volkswagena, gdzie powstały te kultowe samochody o niezbyt chlubnej przeszłości. Obiekt, który nazywa się Autostadt można zwiedzić za jedyne 15 euro, a trwa to jakieś 4 do 5 godzin, jak poinformowała nas pani w kasie. My zwiedziliśmy Muzeum Volkswagena, które nie jest jakieś bardzo imponujące, ale jeśli ktoś lubi te samochody – to na pewno warto tu podjechać. Zwiedzanie tego typu przybytku z rocznym dzieckiem wymaga: po pierwsze niezłej logistyki i cierpliwości, a po drugie dużej ilości euro na bujającego się plastikowego garbusa.
Kolejny przystanek to Amsterdam. Holandia przywitała nas równiutkimi ścieżkami rowerowymi, zielonymi trawniczkami i charakterystycznymi skandynawskimi domkami. Porządek i ład. Miałam wrażenie, że wszystko ma swoje miejsce, a te rzeczone dróżki rowerowe nie kończą się nigdy – no może w Polsce. Po drodze mijaliśmy cudowne, mieniące się w pomarańczowym słońcu, wrzosowiska. Michał przejechał palcem po mapie i wybrał niesamowite miejsce na nocleg w małym, portowym miasteczku Lellystad. Pusty parking z widokiem na morze – cisza, spokój i przepiękny widok na zachód słońca z dachu samochodu. Takie momenty rekompensują wszystkie trudy podróży.
AMSTERDAM
Tu nie ma co pisać – Amsterdam jest jeden.
Spacer zaczęliśmy wcześnie i to jest duży plus podróżowania z dzieckiem, że wszędzie docieramy jako pierwsi, bo Wiki budzi nas skoro świt. Zdążyliśmy poczuć atmosferę zeszłonocnej imprezy. Z ulic dopiero co znikały śmieci, a z każdego rogu i zakamarku czuć było specyficzny zapach marihuany.
Poszwędaliśmy się po wąskich uliczkach pomiędzy kanałami. Wypiliśmy podwójną, czarną kawę w jednej z osobliwych knajpek. Zajrzeliśmy na targ kwiatów i dzielnicę czerwonych latarni, gdzie w oknach stały puste krzesełka i czekały aż zasiądą na nich panie lekkich obyczajów.
Przyjemnym zaskoczeniem był fakt, że na ulicy zaczepiali nas ludzie i z zaciekawieniem pytali czy podróżujemy całą rodziną i że to fajne jest. Bo jest!
Na pewno wrócimy tu jeszcze, bo Amsterdam ma coś w sobie – jakiś taki luz i szaleństwo. Jest pozytywnie dziwny i tu nie chodzi o architekturę, a o atmosferę i ludzi. Spacer zakończyliśmy w największym parku w mieście. To miejsce, gdzie można odpocząć, poćwiczyć jogę, pobiegać z psem (są specjalne strefy dla psów), zjeść hot-doga i poprzyglądać się Amsterdamczykom.
No Comments