01 wrz Dzień 18
Pobódka jak zwykle słoneczna. Dzień zaczął się od Michała rytuału, czyli połowem z harpunem z morzu. Tym razem wrócił zadowolony, bo udało mu się złowić jedną rybkę i prawie dwie duże :). Co z tego, że mała i co z tego, że ostrze harpuna większe od jej głowy – ważne, że łowy udane. Jedynym minusem okazał się fakt, że rybce ze strachu puściły zwieracze wprost na ręce Michała. Niemiłosierny odór towarzyszył nam więc przez początek dalszej trasy.
Ustawiliśmy GPSa na Malagę i jazda. Droga w tym kierunku jest wyjątkowo urocza, a prowadzi przez góry Parku Narodowego Sierra Nevada. Mieliśmy nieodparte wrażenie jakbyśmy byli gdzieś w NEVADZIE – sucho i upalnie. Dalej droga prowadziła przez Baze, aż do Guadix przez piękne masywy górskie. Samo Guadix wydało nam się dość ładnym miejscem. Można tam zobaczyć białe domki wbudowane w skały, które wyglądały dość malowniczo, ale klapki z nóg nam nie spadły. W części domków były pracownie ceramiczne, ale większość zamieszkiwały hiszpańskie rodzinki. Podczas przechadzki po uliczkach miasteczka raczylismy się figami i winogronkami prosto z drzewa.
Dalej ruszyliśmy w kierunku Granady. Już mieliśmy ją omijać, kiedy coś mnie podkusiło, żeby trochę poczytać o tym mieście. Dowiedziałam się że:” Nie ma w życiu większego cierpienia niż oślepnąć w Granadzie”. Szybko zmienilismy kierunek i pod wieczór już tam bylismy. Nasz wjazd do miasta był bardzo widowiskowy, bo wbiliśmy się na brukowany deptak, który był tak ciasny, że ledno jeden samochód się zmieścił.W międzyczasie zorientowaliśmy się, że jedziemy w konwoju ślubnym :).
Jak już udało nam się wymiksować z imprezy, trzeba było podjechać pod całkiem stromą, też brukowaną drogę na wzgórza Sacrameno. Tam udało nam się przycupnąć przy ulicy z bardzo przyjemnym widokiem na całe miasto!!!
Wyskoczyliśmy z samochodu i ruszyliśmy na wieczorną przechadzkę po Granadzie. Zaczęliśmy od dzielnicy na wzgórzu Albaicin, czyli najstarszej części miasta. Znależliśmy się w typowej andaluzyjskiej plątaninie uliczek.Wszędzie bielone wapnem domki, bruk, a z każdego kąta słychać było muzykę. Trafiliśmy do jakiejś knajpki, gdzie dwóch Amigos z gitarrrrrami dawali ujście swym hiszpańskim korzeniom. Na innej z uliczek usłyszeliśmy rzewny, chwytający za serce śpiew przy akompaniamencie skrzypiec. Klimat naprawdę bajkowy. Tak naprawdę dopiero teraz zaczęlismy czuć Hiszpanię.
Zrobiliśmy się głodni, więc zaczęliśmy szukać uprawgnionych tapasików. Obskoczyliśmy dwie knajpeczki. W pierwszej było grane anchouis i coś co nie wiadomo czym było, ale było dobre oraz Sangrie z pomarańczką. W kolejnej zamówiliśmy tależ mięs i dzbanek wina z beczki. Najedzeni ruszyliśmy dalej i tym razem dotarliśmy do dawniej cygańskiej dzielnicy, gdzie planowaliśmy zobaczyć pokaz flamenco ( i to akurat się nie udało, bo wszędzie full zainteresowanych ).
Pełni energii i podziwu dla tak różnorodnej kulturowo Granady, poszliśmy spać.
Jeśli ktoś mi jeszcze kiedyś powie, że Barcelona jest super to niech lepiej pojedzie do Granady, a zapomni o Barcelonie.
Ustawiliśmy GPSa na Malagę i jazda. Droga w tym kierunku jest wyjątkowo urocza, a prowadzi przez góry Parku Narodowego Sierra Nevada. Mieliśmy nieodparte wrażenie jakbyśmy byli gdzieś w NEVADZIE – sucho i upalnie. Dalej droga prowadziła przez Baze, aż do Guadix przez piękne masywy górskie. Samo Guadix wydało nam się dość ładnym miejscem. Można tam zobaczyć białe domki wbudowane w skały, które wyglądały dość malowniczo, ale klapki z nóg nam nie spadły. W części domków były pracownie ceramiczne, ale większość zamieszkiwały hiszpańskie rodzinki. Podczas przechadzki po uliczkach miasteczka raczylismy się figami i winogronkami prosto z drzewa.
Dalej ruszyliśmy w kierunku Granady. Już mieliśmy ją omijać, kiedy coś mnie podkusiło, żeby trochę poczytać o tym mieście. Dowiedziałam się że:” Nie ma w życiu większego cierpienia niż oślepnąć w Granadzie”. Szybko zmienilismy kierunek i pod wieczór już tam bylismy. Nasz wjazd do miasta był bardzo widowiskowy, bo wbiliśmy się na brukowany deptak, który był tak ciasny, że ledno jeden samochód się zmieścił.W międzyczasie zorientowaliśmy się, że jedziemy w konwoju ślubnym :).
Jak już udało nam się wymiksować z imprezy, trzeba było podjechać pod całkiem stromą, też brukowaną drogę na wzgórza Sacrameno. Tam udało nam się przycupnąć przy ulicy z bardzo przyjemnym widokiem na całe miasto!!!
Wyskoczyliśmy z samochodu i ruszyliśmy na wieczorną przechadzkę po Granadzie. Zaczęliśmy od dzielnicy na wzgórzu Albaicin, czyli najstarszej części miasta. Znależliśmy się w typowej andaluzyjskiej plątaninie uliczek.Wszędzie bielone wapnem domki, bruk, a z każdego kąta słychać było muzykę. Trafiliśmy do jakiejś knajpki, gdzie dwóch Amigos z gitarrrrrami dawali ujście swym hiszpańskim korzeniom. Na innej z uliczek usłyszeliśmy rzewny, chwytający za serce śpiew przy akompaniamencie skrzypiec. Klimat naprawdę bajkowy. Tak naprawdę dopiero teraz zaczęlismy czuć Hiszpanię.
Zrobiliśmy się głodni, więc zaczęliśmy szukać uprawgnionych tapasików. Obskoczyliśmy dwie knajpeczki. W pierwszej było grane anchouis i coś co nie wiadomo czym było, ale było dobre oraz Sangrie z pomarańczką. W kolejnej zamówiliśmy tależ mięs i dzbanek wina z beczki. Najedzeni ruszyliśmy dalej i tym razem dotarliśmy do dawniej cygańskiej dzielnicy, gdzie planowaliśmy zobaczyć pokaz flamenco ( i to akurat się nie udało, bo wszędzie full zainteresowanych ).
Pełni energii i podziwu dla tak różnorodnej kulturowo Granady, poszliśmy spać.
Jeśli ktoś mi jeszcze kiedyś powie, że Barcelona jest super to niech lepiej pojedzie do Granady, a zapomni o Barcelonie.
No Comments