23 kw. Beztroski początek azjatyckiej przygody // Chumphon
Podróż po Azji postanowiliśmy rozpocząć od słodkiego lenistwa na tajskim wybrzeżu. Zamiast lecieć na łeb na szyję i odhaczać kolejne miejsca, zamarzyło nam się pomoczyć stopę w lazurowej wodzie (hm…prawie lazurowej). Tym sposobem po 9 godzinach telepania się w nadmiernie klimatyzowanym pociągu, trafiliśmy do prowincji Chumphon i miasta o tak samo “wdzięcznej” nazwie.
Dotarliśmy tam bardzo późną porą, wciągając co i rusz wiszące nam do pasa gluty, które powstały w wyniku nieludzkich warunków w pociągu. Znalezienie noclegu nie było takie proste. Idąc przed siebie, trafiliśmy na Salsa Hostel – jedyne miejsce, gdzie jeszcze tliło się światełko (nadziei?). Byliśmy tak zmęczeni i zziębnięci, że widok ten wywołał u nas nieposkromioną radość. Okazało się, że ktoś jest na nocnym dyżurze i po chwili leżeliśmy już w całkiem przytulnym pokoiku i chrapaliśmy smacznie do samego rana.
Kolejny poranek spędziliśmy na tułaniu się po okolicy. Samo miasteczko do najciekawszych nie należy. Ot kolejna baza wypadowa po okolicznych atrakcjach. Gwarnie, duszno, pełno skuterów, samochodów, wszędobylskich jedzeniowych zapachów i smrodów ulicznych. Plusem tajlandzkich miasteczek jest fakt, że gdziekolwiek się człowiek nie ruszy, na pewno głodny nie będzie. Co więcej, nie zdąży Wam nawet zaburczeć w brzuchu. Prędzej potkniecie się o jakiś obficie wyposażony kramik z żarciem. Trzeba przyznać, że w obliczu niewielkiej ilości ulicznego rękodzieła i rzemiosła, “kultura jedzeniowa” kwitnie i zajmuje większość miejskich chodników. Tak więc jest to raj dla kulinarnych maniaków. Nie moja bajka, a nawet zaryzykuję stwierdzenie, że nie nasza.
W hostelu poznaliśmy “wesołego hiszpana”, którego celem podróżniczym okazała się eksploracja wszelakich spotów kajtowych na świecie i tak z jego polecenia trafiliśmy do Hat Thung Wua Laen. Jest to dość kameralne miejsce, z niebrzydką plażą, trochę restauracji, kawiarenek oraz domki do wynajęcia z całkiem fajnym widokiem. Dotarliśmy tam żółtym pickupem, który trzeba złapać z jednego z przystanków w Chumphon.
Zanim się obejrzałam, Michał siedział już w wodzie z napompowanym kajtem i z wielkim bananem na twarzy. Ja rozgościłam się w szkółce – wypożyczalni sprzętu, którą prowadził wyluzowany tajlandczyk z rastamańskimi korzeniami, upierdliwie namawiający mnie do wzięcia szkolenia. Miał wielki ubaw z mojego imienia, bo nie wiedzieć czemu kojarzyło mu się z “gandzią”. No cóż…grunt, że był radosny.
Tak spędziliśmy kolejny dzień: ja znowu z rastamanem, Michał na wypożyczonym kajcie. Idealne miejsce na wypoczynek czynny i ten mniej czynny.
No Comments