19 paź Kachetia ma to „coś” // ostatnie dni w Gruzji
Gruzja przywodzi na myśl nieskończoną ilość gór i tak bez wątpienia jest, ale to też niesamowite przestrzenie na wschodzie i my właśnie ten region upodobaliśmy sobie szczególnie. A dlaczego? Niby tam nic nie ma, ale właśnie to “nic” stało się dla nas tym “czymś”. Podróż po Gruzji zaczęliśmy od Kachetii i tak nam się spodobało, że postanowiliśmy tam wrócić, żeby sprawdzić, czy to nie był tylko chwilowy zachwyt. Nie zawiedliśmy się. Zakochaliśmy się naprawdę. Nawet teraz, z perspektywy czasu wiem, że wróciłabym tam bez dwóch zdań. Podobno jak ktoś nie poznał Kachetii, nie poznał Gruzji.
Nie ma tam zbyt wielu zabytków i żadnych przewodnikowych “must see”, ale jest bezkres, granica z Azerbejdżanem, parę wsi, przepyszna gruzińska zupa z czajem w przydrożnej restauracji, lotnisko wojskowe, uśmiechnięta, bezzębna babcia w sklepie i ulica Stalina w miasteczku Zemo Kedi (ten człowiek o dziwo nadal nie jest źle postrzegany w Gruzji). Aaa i jest jeszcze mały piesek merdający ogonkiem, dzielnie odprowadzający każdego do kibelka, który ma kształt głowy faraona (tzn. kibelek ma taki kształt, a nie pies).
19-22.04.2015 // 7-10 dzień wyprawy
Do powrotu do Polski zostały nam cztery dni i postanowiliśmy spędzić je spontanicznie. Uruchomiliśmy naszą aplikację maps.me (polecamy – działa offline) i wybraliśmy sobie drogę, którą będziemy jechać, ale bez żadnego szczególnego celu. Pierwszą noc postanowiliśmy spędzić w okolicy Sighnaghi. Miejsce opisywane, jako najpiękniejsze miasto we wschodniej Gruzji. Nie dziwne, bo miast w tamtym regionie zbyt wielu nie ma. Jest po prostu ładne, ale dość drogie. Położone jest wysoko, więc w paru miejscach widoki zapierają dech, ale jeśli ktoś to miejsce pominie, nie powinien płakać. Noc spędziliśmy na jednym z punktów widokowych na granicy miasteczka. To w podróżach jest chyba najlepsze – piękne widoki przed snem. Tak!
Kolejnego dnia, tej naszej spontanicznej jazdy, trafiliśmy do miasteczka Zemo Kedi, mijając po drodze lotnisko wojskowe. W okolicy znaleźliśmy przypadkiem mały, zaniedbany kościółek. To, co zobaczyliśmy zaraz za nim było bajką. Staliśmy na wzgórzu, a w oddali widać było zielone pagórki, zza których wystawały z kolei piękne, groźne, potężne, ośnieżone góry, u których podnóża spoczęły sobie jakby nigdy nic białe obłoki. Na środku polanki, przed kościółkiem stała samotna ławeczka, na której można sobie spokojnie usiąść i postarać się zrozumieć, jak to możliwe, że takie cudowne miejsce w ogóle istnieje.
Kolejnym celem było jeziorko/zalew Iori (znajdujący się w Parku Narodowym Vashlovani), które upatrzyliśmy sobie na mapie. Popadało ostatnio obficie, zatem trasa do łatwych nie należała. Dotarcie tam okupione było mozolną, typowo offroadową jazdą. Wszędzie błoto i głębokie koleiny, więc musieliśmy zatrzymywać się co chwilę i mądrze analizować trudniejsze odcinki drogi. Nie zmienia to postaci rzeczy – widoki były nieziemskie. Wszędzie, aż po horyzont słomiane, rudawe stepy, gdzieniegdzie rozpadliny (podobno po trzęsieniach ziemi), trochę owiec i my. Michał z wielką radością wjeżdżał w każdą kałużę, a ja rozbawiona przyklaskiwałam mu z uśmiechem. No i tak w pewnym momencie samochód zakopał się po szyby w błocie. Koniec zabawy! Wokół nie było żywej duszy. W głowie zaczęły się kłębić najgorsze myśli. Co tu robić, jak nawet nie ma co podłożyć pod koła, z resztą i tak za głęboko, żeby cokolwiek kłaść. Pchać? W błocie po pachy? Mogiła.W akcie desperacji zaczęliśmy się bujać do przodu i do tyłu, dodając gazu. Dalej, dalej…jeszcze troszeczkę, proszę, dasz radę. Jeszcze troszeczkę. O już, już prawie. Bujamy się i bujamy, ja proszę, gadam do samochodu. Michał męczy pedał gazu i buja się razem ze mną. Pełna synchronizacja. I co? Po paru minutach, chociaż dla nas to była wieczność, cali czerwoni i zmęczeni wyjechaliśmy triumfalnie z tej pułapki. Ufff! Trudno mi nawet opisać jaka to była dla nas radość.
Dalej jechaliśmy już z większą uwagą. Uśmiechy nam nieco przygasły. Niesamowite jak człowiek potrafi uczyć się na błędach. Najgorszy był fakt, że droga stawała się coraz gorsza i coraz bardziej błotnista. Zawracać? Spojrzeliśmy się na siebie. Nieee…jedziemy dalej. Ledwo udało nam się dojechać nad zalew, gdzie zamierzaliśmy przenocować. Po dłuższej dyskusji stwierdziliśmy, że musimy zawrócić. Przerosła nas ta “przygoda”.
Posiedzieliśmy chwilkę nad wodą i już mieliśmy odjeżdżać, kiedy okazało się, że samochód odmówił posłuszeństwa – nie odpala. Co tu zrobić, przecież na drugi dzień musimy być już w Tbilisi i wsiadać do samolotu. Po paru próbach przekręcania kluczyka Michał wyskoczył z samochodu i pod maską znalazł filtr powietrza cały zalany wodą. No tak! Zalaliśmy go. Co teraz? Suszenie. Wyjęliśmy parę mokrych wnętrzności. Michał wycisnął filtr jak gąbkę i po chwili udało się ruszyć. Byliśmy totalnie przerażeni, bo czekała nas jeszcze droga powrotna. Ta sama, czyli baaaardzo mokra. Jak samochód nam się po raz kolejny rozkraczy, to już utkniemy na dobre.
Powolutku, z pełnym respektem do błotnistych ścieżek wyjechaliśmy z parku na kachetański highway. Musieliśmy chwilkę ochłonąć, więc zatrzymaliśmy się w przydrożnej restauracji, gdzie zjedliśmy przepyszną ostrą zupę z kolendrą, napiliśmy się herbatki, skorzystaliśmy z kibla, który miał kształt faraona (piszę ciągle o tym, bo to było osobliwe) i ruszyliśmy dalej.
Wjazd do miasta wygląda niesamowicie. To jest niezła partyzantka, bo w zasadzie każdy jedzie jak chce i gdzie chce. Nagle na poboczu zauważyliśmy, że ktoś macha rozpaczliwie rękami, żeby się zatrzymać. My do takich sytuacji podchodzimy bardzo nieufnie, ponieważ słyszeliśmy nie raz o kradzieżach, które odbywały się właśnie w taki sposób. Za tym facetem po szyby w błocie stał piękny, srebrny mercedes. Hm… Postanowiliśmy pomóc. Nie mieliśmy liny holowniczej, więc zrobiliśmy ją z pasów bezpieczeństwa i z włączonym trybem 4×4 udało nam się delikwenta wyciągnąć z tarapatów. On i jego koledzy podziękowali nam wielkimi uśmiechami, a my ruszyliśmy dalej.
W Tbilisi jak już wspominałam jeździ się fatalnie, trzeba mieć stalowe nerwy. Zanim dotarliśmy do myjni samochodowej, w której zamierzaliśmy zatrzeć efekty zbrodni kałużowo-błotnistych, najpierw przejechaliśmy chyba z pięć razy miasto dookoła.
Po odświeżeniu samochodu, znaleźliśmy niesamowitą miejscówkę na wzgórzach okalających Tbilisi z pięknym widokiem na całe miasto. Ostatnią noc spędziliśmy, podziwiając migoczące w oddali światełka.
Rano odwiedziły nas dwa wielkie owczarki kaukaskie, które mogłam dokarmić tym co nam zostało z podróży. Jadły tak łapczywie, że aż zrobiło mi się ich szkoda.
Następnie zwróciliśmy samochód do wypożyczalni i poszwędaliśmy się jeszcze chwilkę po mieście. Chciałam zakupić jakieś pamiątki, a że obiecaliśmy sobie,że podczas naszych podróży będziemy wspierać lokalnych artystów, weszliśmy do małej galerii, która wydała nam się przyjemna. Zaczęliśmy oglądać obrazki, które wyglądały intrygująco. W środku porozkładane były farby, sztaluga i stał wieszak z ciekawymi ubraniami. Ja zapytałam się o cenę niedużych obrazków, która okazała się tak podejrzanie niska, że zaczęłam im się bardziej przyglądać. Wzięłam płótno do ręki i zaczęłam wąchać.
Dałam Michałowi i powiedziałam:
– Wąchaj! Czujesz?
– Nic nie czuję.
– No właśnie – mówię – to jest wydruk! Ta sprzedawczyni nas oszukuje.
Potem zaczęliśmy chodzić po galerii i wąchać wszystkie prace. Pani, która tam była twierdziła, że obrazy są oryginalne, malowane farbami i to olejnymi. Ta, jasne, bezwonnymi? Pomyślałam, że biedni ci wszyscy ludzie, którzy się na to nabierają. Przyznam, że inscenizacja niezła. Wnętrze wyglądało tak jakby cały czas ktoś tu malował: niedokończony obraz, rozrzucone farby, szmatki, pędzle. Dobry przekręt.
Przechadzaliśmy się dalej, jakby nigdy nic po zniszczonych, zaniedbanych ulicach, gdzie ludzie mieszkają właściwie na gruzowiskach, zwierzęta chodzą głodne i jakoś tak smutno mi było, że nic z tym nie mogę teraz zrobić, a właściwie że nikt z tym nic nie robi. Najbardziej niesamowity był fakt, że właśnie tam spotkaliśmy jednego z największych miłośników Gruzji – Marcina Mellera. Miły, serdeczny, uśmiechnięty i życzliwy – tak bym mogła go określić. Spotkanie niby zwykłe, ale dla nas bardzo niezwykłe, zakończyło naszą przygodę z Gruzją.
Ostatnim przystankiem była knajpka “Warszawa”, w której kupiliśmy bilety na busika, dowożącego ludzi na lotnisko. Poznaliśmy w niej miłą barmankę i gruzina Tazo, który studiował w Polsce 4 lata. Czas do odlotu minął nam bardzo szybko i radośnie. Straciliśmy czujność i niestety wróciliśmy bez całej torby na aparat łącznie z kartami pamięci, ładowarką i paroma jeszcze gadżetami. Cóż…podróże nawet najpiękniejsze czasami się tak kończą. Grunt, że Gruzja pozostanie piękna w naszych sercach na bardzo długo.
No Comments